Berat, czyli miasto tysiąca okien zachwyciło mnie tak, jak cała Albania. Czyli natychmiast i bardzo mocno. Kiedy dotarliśmy do tego miasteczka położonego nad rzeką Osum, okazało się, że to my jesteśmy atrakcją turystyczną, a nie na odwrót.
Udało nam się trafić akurat na zachód słońca. Po przejściu się słynnym mostem, stwierdziliśmy, że wszystko ładnie, pięknie, okna są, słońce świeci, ale my nie mamy pasztetu.
Czas nadszedł na poszukiwanie sklepu.
Postanowiliśmy więc iść przez miasteczko, zachwycać się tym co widzimy dookoła i starać się jak najmniej zwracać uwagę na siebie. Z tym ostatnim mieliśmy jednak niemały problem. Bardziej rozebrani, niż ubrani, ja z obciążeniem w postaci kilku kilo zawieszonym u szyi (czyt. aparat) rozglądaliśmy się dookoła w poszukiwaniu jakiegokolwiek sklepu.
Na próżno - jedyne co widzieliśmy to malutkie stoiska a'la targ, na których można było nabyć gigantyczne arbuzy, albo jakieś rupiecie. I nie zrozumcie mnie źle - nie mam nic przeciwko gigantycznym arbuzom, ale w pewnym momencie życia człowiek ma ochotę na bułkę. I to był właśnie mój moment.
Przeszliśmy spory kawał drogi, aż dotarliśmy do tej gorszej części miasta, którą możecie zobaczyć na moich zdjęciach TUTAJ. (Nie będę już ich tu wrzucać, bo jest ich naprawdę sporo).
Niestety, nigdzie nie widzieliśmy żadnego sklepu. Stwierdziliśmy, że czas zacząć pytać miejscowych, którzy i tak zwracali na nas dużą uwagę. Porozumienie się z kimkolwiek graniczyło z cudem - nikt nie mówił w języku angielski, rozmowa na migi również nie wychodziła. Skończyło się na tym, że głośno mówiliśmy jedynie 'BIG SHOP' w nadziei, że ktoś będzie wiedzieć o co chodzi.
Nawet nie wiecie, jakie było nasze zdziwienie, kiedy dotarliśmy w końcu do jedynego supermarketu, o nazwie... 'BIG SHOP'... No tak, głupi ma zawsze szczęście.
W sklepie zrobiliśmy standardowe zakupy, ja sobie powzdychałam do pudełeczek z baklawą, po czym nastąpiła chwila płacenia za zakupy. W kieszeniach nosiliśmy przysłowiowe miliony monet. Co gorsze, miliony różnych monet, z kilku krajów, które zdążyliśmy już odwiedzić. W Albanii na szczęście można płacić w innych nominałach, a nie tylko w albańskich lekach. Jednakże na nasze nieszczęście, pani kasjerka nie bardzo potrafiła liczyć (i nie mówiła też po angielsku) przez co spędziliśmy kolejne radosne minuty starając się jej rozrysować na kartce/pokazać na kalkulatorze, jak przelicza się jedną walutę, na drugą. Ostatecznie wyszliśmy ze sklepu usatysfakcjonowani, z pełnymi torbami i podążając znowu przez most udaliśmy się w dalszą drogę na południe.

Albania to mój zdecydowany faworyt. Momentami ciężko uwierzyć, że leży ona w Europie. Prawo zwyczajowe nadal jest tam bardzo mocno zakorzenione. Oznacza to, że jeśli ktoś kogoś zabije, to rodzina zabitego, może w ramach rewanżu również dokonać zabójstwa. Natomiast kobiety w Albanii nie mają łatwego życia. Jeśli któraś z dziewcząt nie chce zgodzić się na aranżowane małżeństwo, może wybrać życie jako mężczyzna - od tego momentu żyje w celibacie, ubiera się w męskie ubrania, przybiera męskie imię i wyzbywa się wszystkiego, co ma w jakikolwiek sposób związek z jej kobiecością. I to wszystko funkcjonuje do dziś. W Europie.