Z okazji Dnia Wagarowicza postanowiłam zrobić sobie wagary. Zacząć jednak musiałam wcześniej - wszak droga do Maroka zajmuje trochę czasu, zwłaszcza jak mieszka się w Krakowie. Z domu wyszłam więc już 20 marca, po to by dojechać do Warszawy polskimbusem, który akurat uszczęśliwił mnie niesamowicie tanim biletem w jedną stronę. Powrotny już nie był taki tani.
W Warszawie zamiast nagabywać znajomych, postanowiłam wrócić do korzeni taniego podróżowania, czyli do couchsurfingu - tak też poznałam Tomka, który oddał mi swoją kanapę na jedną noc, pokazał Warszawę i zapewnił wyżywienie w postaci frytek belgijskich, genialnego ciasta kawowego i herbaty piernikowej z marshamllowsami. Ludzie, którzy lubią jeść, to fajni ludzie, ta zasada nigdy nie zawodzi.
Następnego dnia o świcie byłam już na nogach. Przed południem na lotniku. A po południu w Maroku.
Po wyjściu z samolotu pierwsze co mnie uderzyło, to fakt, że tak naprawdę nie ma upału. Przyjemnie ciepło, ale bez szaleństw. Porywisty wiatr plątał mi włosy. Gorąco zrobiło się dopiero w autobusie jadącym z lotniska do Agadiru. Godzinne opóźnienie, nagrzane szyby, tłum ludzi.
Kiedy dotarliśmy na miejsce z ulgą odetchnęłam. Przebrałam się w krótkie spodenki i poszłam nad ocean. Było warto. Marzenie z dzieciństwa spełnione - dzień wagarowicza w Afryce.