Do parków pojechaliśmy w piątek rano. Cztery godziny w pociągu, miliony rozmów o wszystkim i o niczym, kilka kanapek i batoników. Oczywiście nie obyło się bez małych wpadek. Drogę z Sippy Downs do Brisbane (ponad godzina w pociągu) przejechaliśmy na gapę, bo zapomnieliśmy skasować bilety. A w czasie drugiej przesiadki spóźniliśmy się na kolejny autobus bo zamarzyło mi się kupić kanapkę w Subwayu. W końcu jednak dotarliśmy. Gold Coast.
Nie było sensu iść do hostelu, była dwunasta w południe na niebie nawet sokolim okiem nie dałoby się przyuważyć żadnej chmury. Żując wolno swoją bułkę z dżemem powłóczyłam nogami w stronę wielkiej bramy "Wet'n'wild".
Jeśli chodzi o parki wodne, to mam raczej z nimi kiepskie doświadczenia, bo kilka lat temu na tego typu zjeżdżalni się dosyć boleśnie połamałam. Ale jakoś dało radę się przełamać (he he) i było na tyle fajnie, że następnego dnia cały dzień znowu spędziliśmy w Wet'n'Wild.
(Czy tylko ja mam wrażenie, że nazwa tego parku brzmi jak film dla dorosłych?)
(Czy tylko ja mam wrażenie, że nazwa tego parku brzmi jak film dla dorosłych?)
Kiedy przyjechaliśmy, słońce akurat zachodziło. Wysiedliśmy na złym przystanku, czekało nas więc przejście dwóch kilometrów w stronę naszego hostelu, który kosztował dosłownie grosze za noc.
Plan przewidywał powrót do hostelu, ale okazało się, że w Surfers Paradise będzie w tym czasie trójka naszych innych znajomych. Szybka zmiana planów no i spotkaliśmy się w Hard Rock Cafe, a następnie udaliśmy się na plażę, gdzie spacerując po promenadzie wpadliśmy na chłopaka, który okazał się być Szwedem-Azjatą i został naszym przewodnikiem na resztę wieczoru.
Kilka godzin później później zgarnęliśmy ze sobą naszych znajomych do naszego szalonego hostelu i w momencie w którym pchnęliśmy zardzewiałą furtkę prowadzącą na podwórko hostelu, wybuchła "mała" strzelanina. Nie wiem co się działo, ponieważ jesteśmy tak odważni, że czym prędzej czmychnęliśmy do siebie do pokoju i zamknęliśmy drzwi. Pani recepcjonistka jednak nas powiadomiła, że nie ma się co martwić (no tak, kto by się martwił, w końcu to normalne). W Surfers Paradise większość klubów jest w posiadaniu gangów, którzy raz na jakiś czas rozwiązują swoje problemy w sposób siłowy. A my farciarze akurat się załapaliśmy. Jak to mówią, no risk, no fun.
Kilka godzin później później zgarnęliśmy ze sobą naszych znajomych do naszego szalonego hostelu i w momencie w którym pchnęliśmy zardzewiałą furtkę prowadzącą na podwórko hostelu, wybuchła "mała" strzelanina. Nie wiem co się działo, ponieważ jesteśmy tak odważni, że czym prędzej czmychnęliśmy do siebie do pokoju i zamknęliśmy drzwi. Pani recepcjonistka jednak nas powiadomiła, że nie ma się co martwić (no tak, kto by się martwił, w końcu to normalne). W Surfers Paradise większość klubów jest w posiadaniu gangów, którzy raz na jakiś czas rozwiązują swoje problemy w sposób siłowy. A my farciarze akurat się załapaliśmy. Jak to mówią, no risk, no fun.
jakim obiektywem robiłaś te zdjęcia?
OdpowiedzUsuń18-55
UsuńIle się u ciebie dzieje :) odnoszę wrażenie, że ciągle kogoś poznajesz.
OdpowiedzUsuńa do Movie World albo Sea World się wybieracie? :) co do zjeżdżalni to też je średnio wspominam, ale się przełamałam i było naprawdę super : D czego nie mogę powiedzieć o rollercosterach... ^^
OdpowiedzUsuńByliśmy w Movie World w niedzielę i było bardzo fajnie, dużo lepiej niż w Wet'n'Wild! Sea World pod koniec października pewnie.
UsuńOch My. Co za przygody! No i faktycznie, szczęściarze z Was, biorąc pod uwagę nie tylko pokój za free.
OdpowiedzUsuńŁoo, ale mega zjeżdżalnie. Zazdro :) Choć pewnie bałabym się zjechać. Wkurzają mnie te łączenia, które drapią plecy xd
OdpowiedzUsuń