Ostatni dzień na Fraser Island. Jemy sobie spokojnie śniadanie, godzina dziewiąta, słońce świeci prosto w twarz. Nagle zamieram w połowie mojego tosta. Nie wiem czy inni też to widzieli, czy to tylko moja dzika wyobraźnia zaczyna mi płatać figle. A jednak widzieli. Iguana zbiega z drzewa i siada tuż obok wejścia na werandę łypiąc na nas groźnie okiem. Wszyscy podrywamy się z miejsc, chcąc zrobić jej zdjęcie, co chyba nieco płoszy naszego jaszczura, bo wbiega na drzewo i nieruchomieje.
Iguana doprowadziła do tego, że poziom mojej przytomności gwałtownie wzrasta. Chwilę wcześniej smętnie przeżuwałam kawałek chleba przy okazji machinalnie stukając butem o leżący pod stołem plecak. Jaszczur zaś sprawił, że wszyscy jakoś nagle pośpieszyli się ze swoim jedzeniem i stanęli w ciasnym kółeczku dookoła drzewa. Ja również stanęłam. Wlepialiśmy ślepia między liście i ekscytowaliśmy każdym mrugnięciem iguany. Jej spojrzenie trochę wyglądało jakby chciała nam powiedzieć "zgińcie, przepadnijcie, a kysz, a kysz!" - my jednak staliśmy zawzięcie i pewnie stalibyśmy dłużej gdyby nie fakt, że grafik był napięty i należało się zbierać. Kółeczko robiło się coraz mniejsze, aż w końcu i ja wróciłam do swojej kabiny. Nie polubiłam się z tą naszą noclegownią wcale, a wcale.
Zimno w nocy wlatywało przez każdą szczelinę, a szczelin tych w naszej kabinie nie brakowało. Domek był podziurawiony jak ser szwajcarski, umożliwiając dostanie się do środka wszelkim robakom i pająkom, co sprawiło, że wszystkie rzeczy trzeba było dokładnie oglądać i trzepać, zanim cokolwiek się na siebie ubrało.
Teraz też stałam obok drzewa i trzepałam zawzięcie plecak, aby pozbyć się wszelkim wątpliwości, czy aby nie znalazł sobie w nim noclegu jeden z pająków. Machałam tym plecakiem w samotności i gapiłam bezmyślnie przed siebie na drzewa za kabiną, aż tu nagle zauważyłam drugą iguanę siedzącą majestatycznie w słońcu i prężącą się jakby nigdy nic. Zamarłam w bezruchu i jak najwolniej potrafiłam włączyłam aparat. Zaczęłam robić malutkie kroki, do przodu, troszkę, jeszcze trochę, dwa kroki i oto stałam. Iguana patrzyła na mnie pytająco kiedy robiłam jej zdjęcie. Tuż obok przemknął cień - okazało się, że ktoś inny też zauważył iguanę, która nagle się przestraszyła i wbiegła w zarośla za drzewem. Udało mi się zrobić zdjęcie.
Oddaliśmy w końcu klucze, wrzuciliśmy tobołki do busika i pojechaliśmy dalej, w stronę jeziora Garawongera.
Bus po jakiejś godzinie drogi zatrzymał się na parkingu pośrodku lasu. Wyjście z niego było niczym zbawienie - w środku panowała mała sauna, szyby nagrzały się do niewyobrażalnej temperatury, co sprawiało, że oparnie głowy o okno było niemożliwe. Siedzieliśmy w tym zaduchu, podkakując na kocich łbach i uderzając głowami o siebie. Wizja pływania w jeziorze pomagała nam przetrwać.
Woda była przyjemnie chłodna, na plaży oprócz osób z busika nie było nikogo. Chodziłam sobie wzdłuż brzegu, raz po raz kładąc się w płytkiej wodzie i gapiąc na przemykające po niebie obłoki. W busie było więcej osób z University of the Sunshine Coast, dlatego też szybko się zintegrowaliśmy i na plaży siedzieliśmy razem.
Bardzo nie chciało nam się wracać, ale czekała nas jeszcze droga powrotna do Sippy Downs. Ociągając się najbardziej jak to tylko możliwe wróciliśmy do busa, którym to jechaliśmy jakieś dwie godziny - w stronę promu, który z powrotem zabrał nas na ląd. Za szybą widziałam albo las deszczowy, albo ocean. W radiu leciał "Stolen dance" Milky Chance a bus spokojnie sunął wzdłuż plaży.
Na promie wiatr uderzał nas po twarzy, ale wszyscy dzielnie staliśmy przy burcie i wlepialiśmy oczy w taflę oceanu. Nikt z nas jednak nie zauważył ani rekina, ani delfina. Smuteczek.

Będąc znowu na lądzie zapakowaliśmy się do kolejnego busika. Tym razem droga nie biegła prosto do Sippy Downs - wybrałam taki transport, aby po drodze zahaczyć jeszcze o Coloured Sands mieszczące się na Rainbow Beach. Jest to wielka piaszczysta góra, długa na ponad siedemdziesiąt kilometrów. Trafiliśmy idealnie - słońce akurat zachodziło, dzięki czemu mogliśmy obserwować zmieniające się odcienie czerwonego, pomarańczowego i żółtego.
Czysta radość.
Kilka godzin później, kiedy siedziałam w swoim pokoju w Sippy Downs patrzyłam na te zdjęcia i ciężko było mi uwierzyć, że to wszystko wydarzyło się naprawdę. Następnego dnia zaczynałam swoje pierwsze zajęcia na uniwersytecie i mimo, że studia tutaj to inna bajka - i tak chciało mi się płakać. Najgorsza rzecz w podróżowaniu to ten moment, kiedy w końcu wróci się do siebie, rozpakuje wszystkie rzeczy, weźmie prysznic i siądzie na łóżku. W głowie jest wtedy tylko jedna myśl - co ja mam teraz robić. Jak żyć, panie premierze?