Nie przepadam za miastami, zdecydowanie bardziej wolę busz, pustynie i wszelkie miejsca z dala od cywilizacji. Jednak jak mam już chodzić po mieście, to najchętniej robię to w nocy. W Brisbane miałam to nieco ułatwione, bo zmrok w Australii zapada już około godziny osiemnastej i na ulicach zaczyna toczyć się nocne życie.
Wszystko zaczyna się w knajpach. Stoliki ustawione przy chodnikach zajmowane są z prędkością światła. Pełno jest rodzin z dziećmi, które są w miarę upływu czasu zastępowane są przez grupy znajomych i pary, a kiedy tylko krótsza wskazówka zegara przesunie się na cyfrę jedenaście - ulice zaczynają pustoszeć. Co jest tylko iluzją. Tak naprawdę wszyscy zmierzają w stronę klubu nocnego w chińskiej dzielnicy, który mieści się w starym kościele.
Uprzedzając pytania - nie, nie byłam tam. Na chwilę odłączyłam się od moich znajomych, żeby snuć się z kilogramowym aparatem zawieszonym na szyi po ciemnych uliczkach Chinatown. Są więc zdjęcia.
Nocą wychodzi na wierzch prawdziwy charakter miasta.
Polubiłam się z Brisbane bardzo. Momentami chodząc po ulicach czułam się trochę jak kiedyś w Nowym Jorku. Miłe uczucie, bardzo miłe.