Zapewne
nie będzie to niespodzianką, jeśli w tym momencie napiszę, iż jutro
jest mój ulubiony dzień w roku (a przynajmniej jeden z ulubionych). Tłusty czwartek się znaczy.
Z tej jakże wzniosłej okazji postanowiłam powspominać to, co jadłyśmy w Włoszech (a przynajmniej te lepsze rzeczy). I nie odbiegając tutaj od tematu pączków - jeśli ktoś z was będzie w Mediolanie, to polecam wybranie się do Luini. Malutka piekarnia, która od 1888 roku zajmuje się wypiekam. Co prawda obecnie jest już raczej nastawiona na jak największą sprzedaż, a nie jakość, jednak nadal warto odwiedzić to miejsce, zwłaszcza, że znajduje się ono rzut beretem od Duomo. Należy jednak być gotowym na stanie w kolejce wijącej się wzdłuż ulicy.
Niemniej jednak, ich panzerotti, czyli pączek smażony w głębokim tłuszczu mnie oczarował. Do wyboru były różne wersje nadzienia, jednak po dłuższym namyśle skusiłam się włoskiego klasyka, czyli ten z nadzieniem z mozarelli z pomidorami. Na deser nie mogło oczywiście zabraknąć słodkiego akcentu. Pyszne kruche ciasteczka nadziewane orzechami, figami i kakao to mój faworyt.
Czas przygotować się na jedzenie zatrważającej ilości pączków.