Upalne grudniowe popłudnie. Cztery auta w końcu docierają
do samego środka Australii. Ponad dwadzieścia dolarów za osobę, za to, żeby móc
wjechać do parku narodowego na terenie którego mieści się Uluru, a także Kata
Tuja. Każde wzniesienie na horyzoncie powoduje przyśpieszone bicie serca -
fałszywy alarm. To nie ta skała.
W końcu jest. Kata Tuja - oznacza "wiele głów" i
szczerze mówiąc liczyłam na coś innego, ale i tak - wrażenie robi
piorunujące.
Chwilę później przychodzi czas na Uluru. Kolejne
kilka(naście) kilometrów w samochodzie, w trakcie których zaczyna padać i
grzmieć. Nastroje trochę się psują - człowiek raz w życiu jest na środku
pustynii, żeby zobaczyć najbardziej majestetyczny głaz świata i akurat zaczyna
padać.
No kurczę.
Na szczęście przestaje jeszcze szybiciej niż się zaczęło -
a my zamiast deszczu mamy podwójną tęczę. I zero innych turystów.
Sama nie wiem co z tych dwóch rzeczy jest bardziej
zdumiewające. Podwójny fart.
Kiedy tęcza znika na parkingu pojawia się tuzin wielkich,
klimatyzowanych autobusów z którego wysypują się setki azjatyckich turystów -
uzbrojonych w aparaty fotograficzne i parasolki, które mają za zadanie chronić przed
promieniami słońca.
Następnego dnia budzimy się o świcie. A właściwie w nocy.
Po godzine piątej suniemy już w stronę Uluru, żeby móc zaklepać sobie najlepsze
miejscówki na wschód słońca. Feria barw, jakby komuś wylały się farby:
pomarańczowa, czerwona, różowa, fioletowa. Niebo płynnie przechodzi z jednego
odcienia na drugi, a skała co rusz prezentuje się w innej wersji.
Odhaczone.
Po godzinie dziesiątej jest już ponad trzydzieści stopni,
a my zaczynamy dziesięciokilometrowy spacer dookoła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz