Chciałam zacząć wpisy z Tajlandii od pierwszego dnia, ale jakoś się nie udało, bo to zdjęcia z boksu poszły na pierwszy ogień. Więc niech będzie od dnia ostatniego.
Godzina 14:00, bagpackerska uliczka Khao San Road. Trójka bohaterów: ja, moja przyjaciółka, moja siostra. Zadanie: wymyśleć plan na ostatnie kilkanaście godzin w najgorszym mieście ever - Bangkoku. Żar leje się z nieba, pieniądze powoli się kończą, żadna z nas nie chce już odwiedzać świątyń. Zamiast tego siedzimy w barze i pijemy kolejną już Pina Coladę. Czas zebrać się do kupy.
Wtem!
Genialny plan wpadł do mej głowy. Chwilę później mamy już trzy bilety na tajski boks.
Moja wiedza na temat boksu pochodzi wyłącznie z serii filmów o Rockym, które to oglądałam będąc w zerówce, także nie wiedziałam czego się spodziewać.
Wrażenia?
Było fajnie. Zwłaszcza, że siedziałyśmy w drugim rzędzie, gdyż okazało się, że za 1500 batów za osobę udało mi się nabyć VIPowskie miejscówki. Z piwem i popcornem jako bonusem.
Pięć godzin siedzenia na wielkiej sali (z klimatyzacją) zaawocowało tym, iż więcej zdjęć zrobiłam kibicującym Tajom, niż samym walczącym. Życie.