Mam wrażenie, że niedługo już nie będzie miasta na mapie Australii w którym choć chwilę nie byłabym bezdomna i nie musiała spać na ulicy plaży.
Reszta dnia w Airlie Beach - tym razem nauczona doświadczeniem nie kładłam się już pod palmą. O mały włos nie zabiłby mnie spadający kokos kiedy robiłam tak wcześniej.
Power nap i w dalszą drogę ciemną nocą.
Do Townsville dotarliśmy po drugiej w nocy. Ciężko mnie zmęczyć, ale tym razem angina wtrąciła trzy grosze doprowadzając mnie na skraj wycieńczenia.
Miasto nie jest duże, ale jednak piętnaście minut spaceru w złą stronę robi różnicę. Kiedy w końcu dotarliśmy do naszego hostelu okazało się, że drzwi są zaryglowane i nikt na nas nie czeka, tak jak było w umowie. Poznana Niemka znalazła wejście od zaplecza, obudziliśmy właścicielkę i pięć minut później spaliśmy jak martwi. A przynajmniej ja spałam do czasu, kiedy dwie godziny później nie poczułam szturchania Mario, który postanowił mnie obudzić, bym towarzyszyła mu w nocnej wspinaczce na szczyt Glass Mountain w celu podziwiania wschodu słońca.
Czasem się zastanawiam kto ma bardziej krzywo pod sufitem. On, wpadając na takie pomysły, czy ja, zgadzająca się na nie z entuzjazmem.
Znowu bezdomność, tym razem sen w parku. Tobias i Mario czytali, ja odgniatałam sobie trawę na policzku.
I do domu fru.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz