Mimburi

Dwa tygodnie temu miałam okazję spędzić weekend z aborygeńską rodziną w Mimburi. Powiem tak - wszystko było inaczej niż tego oczekiwałam, całkowita niespodzianka. Weekend ten zmienił jednak tak dużo, że aż sama w to nie wierzę. A najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że do ostatniej chwili nie byłam pewna czy wezmę udział w tym wszystkim. 
W piątek robiłam zdjęcia z Emmą, do domu wróciłam dosyć późno, jak zwykle spakowałam rzeczy na ostatnią chwilę, nastawiłam budzik na ósmą i poszłam spać.
Kiedy w sobotę rano szłam przez trawniki pełne zraszaczy trawy i starałam się unikać strumienia wody nadal nie wiedziałam czy i jak jadę. Kilkanaście minut później spotkałam jednak kilku znajomych i wszystko się wyjaśniło. Pojechałam, było super, nie żałuję.

























Przez całą sobotę pogoda była w kratkę. Czasem słońce, czasem deszcz. Bywały momenty, że zrywał się też porywisty wiatr, ale i tak nikomu to nie przeszkadzało. Wieczorem za to zrobiło się chłodniej, siedziałam otulona bluzą przy ognisku i zajadałam się tacos, a chłopcy nadal chodzili bez butów po zmoczonej deszczem i rosą trawie. Tak bardzo Australijsko, bo na co komu buty;)


























Zostać mieliśmy na noc, ale jednak plany trochę się pozmieniały (jak zawsze, powinnam się w końcu przyzwyczaić do tego, że nie powinnam niczego planować bo i tak zawsze wszystko kończy się inaczej) i zabrałam się razem z Fabianem i kilkoma innymi osobami do domu w środku nocy. Pierwszy odcinek drogi prowadził przez las, na drodze był tylko nasz samochód, a dookoła cisza i ciemność. I Led Zeppelin w głośnikach. Kiedy byliśmy już prawie pod moim domem przed maską samochodu przeskoczył nam kangur, o mały włos nie popełniając tym samym samobójstwa. 

Karolina Ramos

Born in 1994 in Poland. Constantly spending money on traveling.

Podobne posty: