W niedzielę rano spakowałyśmy nasz dobytek do plecaków i poszłyśmy do recepcji, aby się zabrać z naszego hostelu. Chciałam również odebrać swój paszport, który zostawiłam tam pierwszego dnia pobytu, aby nie trzymać go w naszej noclegowni i nie zgubić.
Jednakże kiedy to chciałam odebrać paszport, pani poinformowała mnie, że żadnego paszportu nie zostawiałam. Spędziłyśmy ponad godzinę w gorącym pokoiku tłumacząc, iż owszem, paszport zostawiałam, tak samo jak depozyt w postaci dziesięciu euro. Cała historia była niezbyt przyjemna, trochę się poddenerwowałyśmy, ale paszport w końcu do mnie wrócił. Uff.
Mając już paszport w ręku, mogłyśmy iść dalej. Celem naszym był pchli targ, których w niedzielne popołudnia i ranki w całym Berlinie nie brakuje. Wybrałyśmy ten w Mauerpark, no i było całkiem fajnie, dużo śmieci, ale też dużo ładnych/dziwnych rupieci, które czasem można nabyć za ułamek ich wartości. Na pchlim targu nie zabawiłyśmy jednak długo, gdyż było (tak, wiem, znowu wielka niespodzianka) zbyt gorąco.
W planach miałyśmy jeszcze dwa inne pchle targi, ale jednak upał nas pokonał, stwierdziłyśmy, że idziemy do Yarok, aby coś jeszcze zjeść porządnego, przed powrotem na stację z której miałyśmy do 22.00 wyjechać do naszej szanownej ojczyzny.
Jedzenie było nieodłącznym elementem naszej tułaczki po Berlinie. Właściwie to było naszym głównym zajęciem, zwiedzanie zostało wciśnięte gdzieś pomiędzy wizyty w kolejnych restauracjach i podporządkowane tej lokalizacji, w której akurat znajdowała się interesująca nas szama.
Kiedy siadłyśmy w końcu w Yarok, byłam chyba najszczęśliwszą białą dziewuszką w kucyku w tym kilkumilionowym mieście. Wielki talerz podjechał mi przed nos, a na twarzy namalował się uśmiech, zapewne idiotyczny, jak to widać na filmiku załączonym poniżej.
Biorąc się za jedzenie spojrzałam na zegarek. Była trzynasta. Kilka chwil później, kiedy znowu spojrzałam zegarek, a talerz nadal był bardziej pełny, niż pusty, była godzina czternasta. Porcja gigantyczna, ale jedzenie tak pyszne, że jadłam do oporu, wiedząc, że nie prędko znowu dostanę tak pyszny obiad.
Po obiedzie nastał ten smutny moment, w którym trzeba zapłacić i wyjść z restauracji. Aby odwlec ten moment grozy stwierdziłyśmy, że warto zamówić coś jeszcze. Wybór padł na baklavę, która była najlepszą jaką jadłam w życiu. Serio.
Po
tym jedzeniowym tournée usiadłam na krawężniku i podparłszy głowę rękami
zaczęłam się kołysać delikatnie to do przodu, to do tyłu. Byłam
najedzona do granic wytrzymałości, gdyż cały dzień jadłam zachłannie i
bez skrupułów. W powietrzu dało się wyczuć zapach curry, kiełbasy i
papierosów. Ulice były jednak puste, ludzie siedzieli w restauracjach i chronili się przed upałem. Jęknęłam sobie cichutko, że chyba zaraz umrę. Ola
jedynie zmrużyła oczy, przyjrzała mi się chwilę, a jej ściśnięte wargi
rozciągnęły się nieznacznie w wyniosłym "wiem".
Śmierć z przejedzenia, obżarstwo, jeden z grzechów głównych stał się definicją dnia dwudziestego ósmego lipca.
Tuż po tym obżarstwie odbyłyśmy miliard wędrówek po różnego rodzaju stacjach, w poszukiwaniu łazienki. Niestety, wszędzie łazienki były płatne, a my byłyśmy całkowicie zrujnowane finansowo. Kiedy wybiła godzina szesnasta zaczęłyśmy transportowanie naszych obolałych i zgrzanych ciał w stronę stacji Messe Nord. Zajęło nam to trochę, ale i tak zmuszone byłyśmy czekać na nasz autobus jakieś pięć godzin. Wybrałyśmy jednak siedzenie na stacji, zamiast szlajania się po Berlinie, gdyż
a) Temperatura nie pozwała na swobodne chodzenie po ulicach
b) Nie miałyśmy już pieniędzy
tak więc siedziałyśmy sobie na stacji i czekałyśmy. W trakcie czekania zdążyłyśmy szalenie zgłodnieć, jednak nie miałyśmy nic do jedzenia. Z łezką w oku wspominałam zjedzone kilkanaście godzin wcześniej posiłki w Yarok. Żeby zabić czas, robiłam zdjęcia innym znudzonym, czekającym ludziom.
Tuż przed odjazdem naszego busa do Polski szarpnęłyśmy się na wizytę w łazience. Mycie się w umywalce nie stanowi już dla nas żadnych problemów. Korzystając z dostępu do wody postanowiłyśmy napełnić nasze puste już butelki wodą. Nawet znak, że woda nie jest czyta i zabrania się jej picia nas nie zniechęcił.
Droga do Warszawy mijała nam raczej spokojnie, ciężko było spać, ciężko było ogólnie żyć. Ale dałyśmy radę. Następnie przejazd na dworzec zachodni, gdzie znowu musiałyśmy odczekać swoje (jakieś dwie godziny). Czas jednak umiliłyśmy sobie posiłkiem, w postaci buł z jogurtami, na które wreszcie było nas stać.
Droga do Warszawy mijała nam raczej spokojnie, ciężko było spać, ciężko było ogólnie żyć. Ale dałyśmy radę. Następnie przejazd na dworzec zachodni, gdzie znowu musiałyśmy odczekać swoje (jakieś dwie godziny). Czas jednak umiliłyśmy sobie posiłkiem, w postaci buł z jogurtami, na które wreszcie było nas stać.
Następnie szalona podróż busem do domu, w którym
to siedziało raptem kilka osób. Nie wiedząc o tym na początku, zajęłam
miejsce obok Olki, po czym zaczęłam sobie przysypiać. Kiedy w końcu się
obudziłam, Ola nawiązała ze mną małą konwersację, która świetnie
podsumowuje to, jak się czułyśmy.
-Spałaś?
-Tak.
-Wygodnie ci?
-Nie.
-Chcesz się przesiąść?
-Nie.
Nie miałyśmy na nic
sił, bus robił sobie co chwila postoje, ale w końcu dotarłyśmy do domu. Pięć dni przerwy i czas na Wiedeń.