Był świt.
Zeszłam na śniadanie, amerykańskie pancakes z syropem klonowym, sadzone jajka, kawa, sok pomarańczowy i bekon, który pozostał na moim talerzu nienaruszony.
Chwilę później stałam w długiej kolejce by z bliska zobaczyć wodospad Niagara. Otrzymałam żółtą pelerynkę i po dwudziestu minutach przestępowania z nogi na nogę, znalazłam się na wielkim "tarasie" widokowym, kilka metrów od wodospadu.
Ogrom i potęga.
Oczywiście nie byłabym sobą gdybym tylko stała i podziwiała. Po kilkudziesięciu minutach achów i ochów stwierdziłam, że pójdę zobaczyć coś innego. Wycofałam się z tarasu widokowego, wprost do korytarza, którym przyszłam.
Idąc prosto zobaczyłam nagle drugi korytarz. W porównaniu do tego, którym szłam wydawał się on niesamowicie pusty.
Postanowiłam zobaczyć dokąd on prowadzi. Im dalej szłam, tym coraz bardziej spadzisty korytarz się stawał.
Było niemiłosiernie ślisko, woda kapała ze ścian i sufitu.
Chwilę później zobaczyłam okienko. Choć to kiepska nazwa na coś takiego!:
Stałam pod wodospadem. Byłam kilkanaście kroków od wody.
Kiedy napatrzyłam się już wystarczająco udałam się do wyjścia. Znowu znalazłam się na górze. Obeszłam wszystkich turystów, maszerowałam kilkanaście minut i nareszcie, ujrzałam to, co chciałam. Nienaruszoną, nieturystyczną część wodospadu.
Niagara Falls nie jest obfite w atrakcje dla szesnastolatek. Oprócz kasyn i nocnych klubów nie ma tam zbyt wielu miejsc, gdzie można spędzić czas.
Udałam się więc do Toronto. Ponoć jedno z lepszych miejsc do życia.
Ponoć.
Mnie nie zachwyciło.
Deszcz, szare niebo, całkowicie puste ulice, brak jakiegokolwiek klimatu, wszystko drogie, nijakie.
Udałam się na CN Tower, gdzie ulotka poinformowała mnie, że jest to najwyższy punkt widokowy świata.
Wjeżdżając do góry zatłoczoną, przeszkloną windą, przyciśnięta lewym policzkiem do ściany czułam jak ciśnienie zatyka mi uszy. A w brzuchu jakiś dziwny klocek powodował nieswoje uczucie.
Na górze rzeczywiście jest dość wysoko. W niektórych miejscach zamiast zwykłej podłogi były "szyby". Stojąc na nich, człowiek czuł się dość dziwnie.
Udałam się więc do Toronto. Ponoć jedno z lepszych miejsc do życia.
Ponoć.
Mnie nie zachwyciło.
Deszcz, szare niebo, całkowicie puste ulice, brak jakiegokolwiek klimatu, wszystko drogie, nijakie.
Toronto przez szybę autobusu. Po prawej CN Tower.
Udałam się na CN Tower, gdzie ulotka poinformowała mnie, że jest to najwyższy punkt widokowy świata.
Wjeżdżając do góry zatłoczoną, przeszkloną windą, przyciśnięta lewym policzkiem do ściany czułam jak ciśnienie zatyka mi uszy. A w brzuchu jakiś dziwny klocek powodował nieswoje uczucie.
Na górze rzeczywiście jest dość wysoko. W niektórych miejscach zamiast zwykłej podłogi były "szyby". Stojąc na nich, człowiek czuł się dość dziwnie.
Spojrzenie przez przezroczystą podłogę w dół.
Następnie udałam się pozwiedzać Toronto. Pozwiedzać to dosyć kiepskie słowo. Chodziłam po głównych, przeraźliwie pustych ulicach, ociekając wręcz strugami deszczu. Zrobiłam też sobie zdjęcie w szybie. Jest to jedyne zdjęcie z Toronto na którym jestem.