Chiang Mai sezon pierwszy, odcinek pierwszy


Liminality to w antropologii rytuałów przejścia faza pośrednia między dwoma etapami, w której nie należysz już do pierwszego, ale też nie jesteś jeszcze w pełni w drugim. Charakteryzuje ją poczucie zawieszenia, odosobnienia, wyzwania, pokory. Dotyczy zarówno czasu, jak i przestrzeni: do liminal spaces zaliczają się lotniska, hotele, tereny sporne i graniczne i inne no man’s landy – wszystkie miejsca, przez które ludzie przejeżdżają, ale w nich nie mieszkają.

W ciągu ostatnich 59 dni leciałam osiemnaście razy samolotem. W sumie na pokładach samolotów spędziłam więcej czasu niż na uniwesytecie. A na lotniskach spędziłam więcej czasu, niż w domu.
I cóż, wiele wskazuje na to, iż czerwiec również będzie w dużej mierze składać się z siedzenia na lotniskach. Nie widziałabym w tym żadnego problemu, gdyby nie fakt, iż jestem osobą nadmiernie towarzystką. Nienawidzę, po prostu nie znoszę faktu siedzenia samemu. Zdecydowanie wolę mieć ze sobą kogoś. Ta osoba nie musi nawet do mnie nic mówić, może sobie spać, ale wolę podróżować z kimś, niż sama. Kolejny problem, to fakt, iż bardzo często podróżuję sama, przez co zwykle zaczynam prowadzić rozmowy z przypadkowymi, biednymi ludźmi, którzy mają to (nie)szczęście siedzieć obok mnie. Tajlandia była jednakże wyjątkowa, pod tym względem, iż nie musiałam sobie szukać nowych znajomych na lotniskach, aby umilić sobie czas oczekiwania na samolot. Miałam ze sobą dwójkę towarzyszy, którzy dzielnie znosili moje bullshitowe monologi, a także głupie żarciki sytuacyjne. Brawa dla tej dzielnej dwójki.
I brawa za to, iż nie były na mnie złe, gdy okazało się, że zabukowałam zły lot i musiałyśmy jechać na lotnisko o trzeciej w nocy, co z kolei oznaczało wstawanie po drugiej. Oczywiście taksówkarz nie mówił ani słowa po angielsku, ale szczęśliwie udało się dotrzeć na lotnisko w Bangkoku, na którym ktoś chyba przesadził z klimatyzacją. Aby jakoś przetrwać w swoich szortach biegałam sobie po lotnisku, żeby się rozgrzać. Śaniadanie o godzinie czwartej w McDonaldzie (oferta specjalna - owsianka z kurczakiem i herbata za 7 zł!). Tak oto minęły oczekiwania na nasz samolot do Chiang Mai, w końcu opuszczałyśmy ten okropny Bangkok, wohoo. 
Jak to mówią, jeśli przygoda nie czeka za drzwiami, wyjdź oknem. 




Latanie tanimi tajskimi liniami jest zdecydowanie lepsze niż latanie tanimi liniami typy Ryanair. Miłe tajki oferują kanapki, a także malutkie kubeczki z wodą. A instrukcje dotyczące zapinania pasów wyglądą jak wyjęte rodem z komiksów.


Dolatujemy. Zmęczone, po dwóch/trzech godzinach snu, bez prysznica, bez śniadania, chcemy jedynie dostać się do hostelu. Jednakże, przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda. W skutek wielu zawirowań i mojego nawyku rozpoczynania rozmowy z przypadkowymi ludźmi (w tym przypadku taksówkarzami) zamiast w hostelu, lądujemy na północy od Chiang Mai, w malutkiej wiosce, gdzie na drogach stoją znaki ostrzegające o przechadzjących się słoniach. Fair enough.






 Nie ma to jak dzień spędzony na pływaniu w rzece ze słoniami. A także karmieniu słoni. Pro tip: słonie nie posiadają zębów, więc spokojnie można wsadzać dłonie w ich paszcze, a także głaskać po językach w czasie karmienia ich papają.




Każda z nas dostała własnego słonia. Swojego nazwałam Zenon, był on najstarszym słoniem ze wszystkich zebranych słoni. Słoń Olki natomiast (nazywany przeze mnie Ryszardem, niestety Olka nie chciała zaakceptować tego imienia) w trakcie kąpieli zrobił kupę do rzeczki. Well, w tym wypadku można powiedzieć, iż shit happens. I to dosłownie.

Wioska okazuje się również miejscem, gdzie mieszka plemię Karen, czyli tzn. długie szyje. Kobiety z tego plemienia całe życie spędzają zajmując się przędzeniem różnego rodzaju szali i ubrań.






 W końcu opuszczamy wioskę. Jesteśmy tak padnięte, że całą drogę przesypiamy. Budzimy się znowu w Chiang Mai, zdezorientowane jaki jest dzień tygodnia, godzina i gdzie my do diabła jesteśmy. 

Człowiek jednak jak jest zmęczony i chce szybko iść spać, potrafi zlokalizować zabukowany na chybił trafił hostel nawet bez GPSa.
Sen, pranie zrobione w umywalce, przypadkowe zwiedzanie przypadkowej świątyni, szama. I jak teraz sobie o tym myślę, to aż się łezka w oku kręci. Trzy dania obiadowe, trzy desery, trzy smoothie, całkowity rachunek 27 zł. Ach, Chiang Mai, ty i twoje ceny na zawsze zostaną w moim serduszku.






I na zakończenie, pro tip numer dwa: nigdy nie otwierajcie okien w pokoju w nocy. Zwłaszcza na dalekiej północy Tajlandii. istnieje bowiem prawdopodobieństwo, iż do pokoju wpadnie tryliard komarów, które w nocy pogryzą was w każde możliwe miejsce, co sprawi, iż w nocy będziecie biegać po mieście szukając apteki. A przechodzenie przez ulicę w Chiang Mai to naprawdę wielkie wyzwanie.

Karolina Ramos

Born in 1994 in Poland. Constantly spending money on traveling.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz