Las deszczowy & Jezioro McKenzie




Przekręciłam się na drugi bok i usłyszałam huk. Okazało się, że dotknęłam stojący obok mnie metalowy stelaż - wszystko runęło i obudziło Brittę, która była jeszcze bardziej zdezorientowana niż ja. Wysunęłam się ze śpiwora, ubrałam kurtkę, buty i byłam gotowa żeby wyjść z kabiny. Spałyśmy w ubraniach, ponieważ było tak bardzo zimno. Ocean huczał niczym jakiś potwór, na trawie była rosa, więc po kilku krokach buty były całe mokre. Dreptałyśmy trochę w kółko, żeby się rozgrzać, ale nie miało to większego sensu. Dookoła panowała senność i spokój, nie było żywej duszy. Britta zerknęła na zegarek - dopiero minęła szósta. Nie miałyśmy pojęcia o której godzinie wstaje właścicielka Dili Village, więc po prostu stwierdziłyśmy, że pójdziemy na malutką werandę znajdującą się przy jej kabinie i będziemy czekać.




Czekanie to wykorzystałam na moje prywatne maniactwo fotografowania wszystkiego. Britta w tym czasie zawzięcie przyglądała się mapie naszej wyspy. Po jakichś dwudziestu minutach oczekiwania zastukałyśmy w okienko i wychyliła się starsza pani z rozczochranymi siwymi włosami i nieobecnym spojrzeniem. Obudziłyśmy ją, ale kiedy usłyszała co się stało, uśmiechnęła się tylko, pogrzebała chwilę w brudnym pudełku i wręczyła nam zapasowy klucz do naszej kabiny.
W końcu mogłyśmy się umyć, przebrać i pójść na śniadanie.

***
Nad Dili Village wisiały chmury. Modliłam się w duchu, żeby nie padało. W planie był las deszczowy i jezioro McKenzie w którym bardzo chciałam popływać. Woda w tym jeziorze jest tak krystalicznie czysta, że większość gatunków ryb i roślin nie może w nim żyć. Na dodatek ma też swoją magiczną właściwość - jeśli wejdziemy do niego w srebrnym łańcuszku, to łańcuszek ten zacznie lśnić.
Jedząc śniadanie na werandzie obserwowałam niebo i przesuwające się po nim szare obłoki. Kiedy wszyscy skończyli już swoje tosty i owsianki zapakowaliśmy się do busików i pomknęliśmy w kierunku serca wyspy, tam gdzie na mapie była zielona plama. Już chwilę później zielona plama nabrała konkretnego kształtu i stała się najprawdziwszym lasem deszczowym, pełnym roślin i dziwnych zwierząt. Nie miałam pojęcia, że może istnieć tak wiele różnych odcieni zielonego.





Stałam i gapiłam się jak zaczarowana. Chciałabym jakoś opisać ten las, ale niestety nie potrafię. Cudowność zamknięta na obszarze kilkudziesięciu hektarów. 




Woda która płynęła w strumieniu wydawała mi się mętna i brudna kiedy patrzyłam na nią z góry. Jednak jak tylko zeszliśmy na doł, żeby przekroczyć owy strumyk, zobaczyłam, że jest ona wręcz krystalicznie i nieprzyzwoicie czysta - na dnie był piasek, który sprawiał wrażenie, że to woda jest brudna. 
Cały las był magiczny. Masa roślin, których nie spotkamy nigdzie indziej na świecie, malutkie jaszczurki, papugi i ptaki, których nie widziałam nigdy wcześniej na oczy. I wszędzie malutkie dziurki w ziemi, pełne pająków "funnel spider" - idąc trzeba uważać, żeby nie nadepnąć na żadną dziurkę-mieszkanie pająka. Miałam z tym pewien problem, ponieważ ciągle korciło mnie, żeby patrzeć do góry - widok światła migoczącego poprzez miliony malutkich listków i kropelki rosy unoszące się nad naszymi głowami i błyszczące w górze, niczym świetlista poświata. 
Cały ten spacer nie był bezcelowy - zmierzaliśmy ku jeziorze McKenzie. Woda była dosyć chłodna, szczególnie jeśli ktoś wchodził powoli do jeziora. Najlepszym sposobem na szybkie przezwyciężenie chłodu było wbiegnięcie do wody i zanurzenie się po sam czubek głowy - nie czuć już było ukłuć zimna.


Najedzeni ruszyliśmy dalej, w stronę plaży, gdzie w wodzie leżała galaretowata istota - najprawdziwsza meduza. Ważyła tyle co worek ziemniaków, który mama zawsze kazała mi kupować w warzywniaku. No i wyślizgiwała się z rąk, zostawiając przezroczystą maź na paznokciach razem z zapachem, którego nie powstydziłby się żaden sklep rybny.

Piaszczysta wyspa naprawdę jest pełna piachu.

I czas na drogę powrotną.


Ciemno robi się bardzo wcześnie - w końcu panuje zima. Kiedy wróciliśmy do Dili Village było już naprawdę szarawo. Kolację i deser znowu przyrządzała właścicielka wioski - lazania i trzy rodzaje ciast. Wszystko przepyszne, porcje gigantyczne, ciasta po kolei trafiały na mój talerzyk, żeby chwilę później zniknąć. Mój apetyty jest albo duży, albo większy. Jedynym problemem było ugaszenie pragnienia - na wyspie jest problem z bieżącą wodą, a przynajmniej w naszej wiosce. Musieliśmy więc pić deszczówkę, która była względnie czysta (wyłączając kawałki listków i innych paprochów), ale nie dało rady ugasić nią pragnienia. Piliśmy tej wody naprawdę dużo, ale nic to nie dawało.
Na zdjęciu niżej widać wielką beczkę do której spływała sobie woda z rynny. 



Po kolacji graliśmy w karty. "Dureń" i "gówno" naprawdę integrują ludzi. Następnie ognisko, podczas którego komuś wpadł do głowy pomysł, aby wyjść poza ogrodzenie wioski i udać się na nocny spacer po wyspie.

Oczywiście byłam tym pomysłem zachwycona. Szybko poderwałam się ze swojego krzesełka, pobiegłam (to może zbyt duże słowo na posuwanie się na oślep w ciemnościach, starając się nie wejść w żadne drzewo) po latarkę, a kiedy wreszcie powróciłam na miejsce, okazało się, że wszyscy chętni są już gotowi do drogi i przebierają niecierpliwie nóżkami, przy okazji nasypując sobie mnóstwo piachu do budów. Ruszyliśmy. Skrzypnięcie bramy i już, jesteśmy tacy odważni, idziemy prosto w środek ciemności, oświetlając sobie piaszczystą drogę słabymi smugami światła.
Przez całą drogę szłam ramię w ramię razem z Katie, która przyjechała do Australii z New Jersey. Jak to w takich chwilach bywa od razu przypomniał mi się ostatni obejrzany horror, a kiedy okazało się, że Katie go widziała - było już za późno. Półgodzinna dyskusja na temat strasznych filmów i dokumentów dotyczących morderstw ruszyła. 
Nie było nam do śmiechu kiedy nagle zza drzew ujrzeliśmy wielki budynek z którego dobiegały odgłosy maszyn, a światło biło nas po oczach. Razem z kilkoma osobami postanowiliśmy zajrzeć do środka. Musieliśmy mrużyć oczy i krzyczeć do siebie nawzajem - maszyny skutecznie nas zagłuszały, a światło było wręcz jaskrawe - w środku nikogo jednak nie było. A przynajmniej go nie widzieliśmy.

Ruszyliśmy dalej w międzyczasie dochodząc do wniosku, że "Fraser Island" to w gruncie dobra nazwa na horror, którego akacja dzieje się na pustej wyspie na Pacyfiku. Grupka turystów wychodzi w nocy na spacer, gubi się, odkrywa opuszczony budynek i nagle zaczynają ginąć po kolei ludzie. 
Nikt z nas jednak nie zginął. W drodze powrotnej do wioski gapiłam się w rozświetlone gwiazdami niebo - nigdy jeszcze nie widziałam gwiazd na drugiej półkuli, byłam więc zachwycona i całkowicie tym zaabsorbowana, przez co nie zauważyłam leżącego przede mną węża.Zauważył go jednak idący obok mnie chłopak z Niemiec, który w porę na mnie krzyknął, ja straciłam nieco równowagę i spojrzałam w dół. Widok wijącego się węża na piachu kilka kroków przede mną w mgnieniu oka przywrócił mi zachwianą uprzednio równowagę.  Stanęłam w miejscu i zaczęłam krzyczeć jak głupia (wąąąąż!), co bardzo wszystkich rozbawiło. Wąż nic mi nie zrobił, obeszłam go dookoła, bezpiecznie wszyscy wróciliśmy do ogniska.


Karolina Ramos

Born in 1994 in Poland. Constantly spending money on traveling.

14 komentarzy:

  1. Wow! Masz wspaniałego bloga. A te zdjęcia... Uuuhh- zazdroszczę! Przeglądnęłam wcześniejsze posty, które mi się bardzo spodobały. Będę tu często wpadać :) .
    Zapraszam:
    mystersdaria.blogspot.com
    Jeśli mój blog Ci się spodoba zaobserwuj go, a z pewnością zrobię to samo ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Swietny klimat, az by siie tak chcialo byc:)

    OdpowiedzUsuń
  3. super! czekam na każdą Twoją relację... a zdjęcia, fakt bardzo klimatyczne.
    jakim aparatem fotografujesz? i czy gdzieś je obrabiasz?

    OdpowiedzUsuń
  4. Przespacerowałabym się po takim lesie ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Ojej... niesamowicie klimatyczne zdjęcia i przejmujące opisy. Zazdroszczę takiej podróży. Las deszczowy to musiało być coś.. :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Patrzę na ten las i nie mogę powiedzieć nic więcej niż "jak pięknie" :)
    Cudownie się czytało :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Ten las jest niesamowity. W rzeczywistości musi wyglądać jeszcze lepiej.

    OdpowiedzUsuń
  8. Świetny post :) Mega zdjęcia mają jakiś takie cudowny klimat <3

    OdpowiedzUsuń
  9. Bardzo klimatyczne zdjęcia!

    OdpowiedzUsuń
  10. Niesamowite zdjęcia! <3 Chciałabym tam pojechać!

    OdpowiedzUsuń
  11. high five! mnie też australijskie niebo niesamowicie zachwyciło! :)

    OdpowiedzUsuń