Popołudnie nad oceanem



Kiedy przyjeżdżamy do Taghazout na plaży praktycznie nikogo nie ma. 

Wyciągamy deski, ubieramy wilgotne jeszcze pianki, następnie woskowanie desek, zapinamy leash'e i wchodzimy do wody, która, co mnie nieco zaskakuje, wcale nie jest zimna. Słońce powoli chyli się ku zachodowi, ale zdążymy jeszcze popływać dwie, trzy godziny. Popływać w moim przypadku jest słowem nieco ponad wyraz - przebijanie się przez fale jest trudniejsze niż mogłoby się wydawać. Próbuję iść do przodu, mocno trzymając deskę lewą ręką przy swoim boku. Deska metodycznie uderza mnie w kości biodrowe. Kiedy robi się głębiej, wskakuję na deskę i paddluję, byle tylko do przodu. Co jakiś czas przychodzi set mocniejszych fal, który zalewa mnie, cofa, lub w najgorszym wypadku przewraca, tak, że na kilka sekund nie wiem gdzie jest góra, a gdzie jest dół. Kiedy fala mnie zalewa jedynym moim odruchem jest złapanie się mocno za głowę i zaciśnięcie oczu - w razie gdybym miała oberwać mocno dechą. Na szczęście nic takiego się nie dzieje, deska leci w kompletnie inną stronę niż ja i tylko dzięki leashy zapiętej na kostce udaje mi się szybko znowu ją złapać.

Po godzinie walki z falami czuję się zła, że nie mogę ustać w miejscu kiedy one mnie zalewają przykrywają i ciągle jestem cofana do tyłu. Potem moja frustracja przechodzi w zwykłą akceptację. Nie przeszkadza mi już kolejne uderzenie fali w twarz, które zostawia czerwone ślady, tak jakbym została spoliczkowana. Stoję sobie, czekam ze spokojem, aż mnie zaleje, wypluwam słoną wodę, przecieram oczy, które już w ogóle nie pieką - przyzwyczaiły się do słonej wody i są jedynie uroczo czerwone, tak samo jak moja twarz. Idę do przodu, starając się robić to jak najszybciej, żeby zdążyć przed kolejną falą. 


Kiedy w końcu udaje mi się przebić przez przybrzeżne fale, w wielkim popłochu odwracam deskę przodem do brzegu, wyciągam się na niej z szyją w górze i czekam, aż przyjdzie fala, którą będę mogła złapać. W oddali słyszę głos Maćka, który zlewa się z szumem oceanu. Paddle, paddle, paddle! Więc paddluję, tak mocno, jakby od tego zależało co najmniej losy ludzkości. Za bardzo się namęczyłam żeby przebić się przez te fale, żeby teraz to spierdolić. Z tyłu głowy słyszę szum mojej fali, która jest coraz bliżej. Nie odwracam się, bo wybiłoby mnie to z rytmu, zamiast tego dalej przebieram tymi wątłymi rączkami, byle do przodu, byle pójść na tej fali. No i się udaje, chwilę później już nie muszę paddlować, fala mnie niesie, deska niczym ostry nóż przecina ocean, staram się podnieść na rękach, jak żółw ze skorupy, tak ja wyciągam szyję do góry, podskakuję wspierając się na rękach i modlę się, żeby utrzymać równowagę. Udaje mi się stanąć. Płynę.
Nie trwa to długo, kilka(naście) sekund, ale cieszę się, jakbym dokonała odkrycia leku na raka.


Ostatni odcinek pokonałam już na pianie, po czym deska zaryła w dno, a ja spadłam na kolana, które do końca pobytu w Maroku są idealnie czerwone, od ciągłych upadków i klękania na nich w wodzie.
Z dziką satysfakcją znowu zaczynam przebijanie się przez fale. Trwa to kilkanaście razy dłużej niż samo łapanie fali. Sto sześćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu  z jednej strony w surfingu jest atutem, a z drugiej przekleństwem. Będąc drobnym łatwiej jest stanąć na desce i się na niej utrzymać. Jednak, żeby do tego doszło, trzeba przebić się przez te fale, co jest dla mnie dużo trudniejsze niż dla chłopaków, którzy mają więcej siły i są po prostu wyżsi, dzięki czemu nie zalewa ich każda fala.
Ale udało mi się już znaleźć swoją metodę. Kiedy idzie set dużych fal, staram się je przeskakiwać, wspierając się na desce, albo też po prostu płynę (zdeterminowana) paddlując. Nie jest to idealne, bo nadal często fale mnie wywracają, ale już przynajmniej wiem, że prędzej, czy później w końcu mi się uda przez nie przejść. 


Pod koniec sesji pływania nie mam już siły, więc pomaga mi Maciek. Przepycha mnie z deską przez największe fale, pomaga się ustawić, a kiedy idzie fala, popycha deskę w odpowiednim momencie, tak, że udaje mi się złapać falę przez momentem jej załamania. Kiedy wstaję i trzymam równowagę cieszę się jak głupia. To była moja najlepsza fala. 


Wychodząc z wody czuję się jednocześnie cholernie zmęczona, jak i cholernie szczęśliwa. Zdejmując piankę mam problem, żeby ustać na nogach. Przebieram się w suche rzeczy, siadam na piasku z resztą ekipy, jem banana i cieszę się jak dziecko, mimo zakwasów na rękach, mimo słonego uczucia w ustach, mokrych, splątanych włosów pod czapką, podrapanych stóp, czerwonych kolan i przekrwionych oczu.




























Karolina Ramos

Born in 1994 in Poland. Constantly spending money on traveling.

13 komentarzy:

  1. ooo, bardzo chciałabym spróbować surfingu...

    OdpowiedzUsuń
  2. Zdjęcia robią wrażenie...ale ja niestety nie potrafiłabym się przełamać na surfing..Dlaczego? Gdyż nie potrafię pływać - to mnie przeraża.

    OdpowiedzUsuń
  3. Dziewczyno, jesteś z innej bajki. Gdzie się poznaje osoby takie jak Ty?

    OdpowiedzUsuń
  4. Czytając tego posta na chwilę odpłynęłam.

    OdpowiedzUsuń
  5. jestem pod wrażeniem! Ostanie zdjęcia bardzo dobre.

    OdpowiedzUsuń
  6. Świetny post!Surfingowanie to musi być ocś.Genialne zdjęcia,jak zawsze^^

    OdpowiedzUsuń
  7. Myślę, że w takich chwilach nigdy nie myśli się o obowiązkach które czyhają na nas gdzieś za rogiem. Strasznie podobają mi się twoje zdjęcia.

    OdpowiedzUsuń
  8. pięknie to napisałaś! :) aż mi się zachciało surfować :)

    OdpowiedzUsuń
  9. ale cieszę się, jakbym dokonała odkrycia leku na raka.
    Pięknie! Brawo.

    Te zdjęcia...
    Panicznie boję się wody, ale jednocześnie kocham na nią patrzeć. Dziękuję Ci za nie. Są wspaniałe.

    OdpowiedzUsuń
  10. cudowne zdjęcia!! jak ja bym chciała nauczyć się surfowania <33333333
    niesamowicie musiałaś spędzić ten dzień!!!! <3333


    www.thegrisgirl.blogspot.com.es

    OdpowiedzUsuń
  11. EKSTRA! tez bym chciala kiedys ;D

    OdpowiedzUsuń
  12. macie jakieś foty z samego surfowania?

    OdpowiedzUsuń