My shoes were clean, but then I decided to hike the volcano.

O godzinie pierwszej w nocy dzwoni budzik Sofii, błagam ją, żeby pozwoliła mi jeszcze chwilę pospać. 
Sofia każe mi się zbierać, ociągając się jak mogę zbieram rzeczy. Naiwnie pakuję tylko jedną bluzę, bo przecież jest tak prano. 

W kompletnych ciemnościach schodzimy po niebezpiecznie stromych schodkach, sekundę później wpadamy na młodego Indonezyjczyka z którym się umówiłyśmy, że zawiezie nas pod owy wulkan. 

Siadam z przodu, zasypiam i budzę się godzinę później. Chłopak prowadzi nas w pole herbaty, posłusznie idziemy za nim, drogę oświetlając telefonem. Wszędzie pałętają się bezdomne, wychudzone psy. Nie wiem kto boi się bardziej - one mnie, czy ja ich. W środku pola zbudowany jest mały domek, siadamy na drewnianych ławkach, jemy naleśniki z ananasem, parzymy sobie języki herbatą, czas jechać dalej. Zgarniamy po drodze dwie dziewczyny z Holandii. Trzecia w nocy. Trzęsę się z zimna, przeklinam w głowie.
 
Jedziemy dalej, coraz bliżej wulkanu. Nie śpię, przecieram oczy ze zdziwienia i pytam naszego kierowcę, czy wszystko jest w porządku, dlaczego widać lawę. Wulkan jest aktywny, ale ostatnia erupcja miała miejsce kilka lat temu. Nie mówi po angielsku, posyła mi szczerbaty uśmiech i wzrusza ramionami. Dziewczyna z Holandii mówi, że wszystko okej, my wchodzimy na ten po lewej, który jest niewidoczny w ciemnościach.
 
Jesteśmy pod wulkanem. Oprócz nas tuzin innych zapaleńców szaleńców, którzy chcą w środku nocy wchodzić na wulkan, żeby zobaczyć wschód słońca.
 
Po dziesięciu minutach Sofia każe mi się zamknąć. Nogi są jak z waty. Pot leje się strumieniami. Moje buty są pełne czarnego piachu. Idziemy dalej. Przestaje działać latarka, prawie wpadam w wielką dziurę, Sofia łapie mnie za ramię.
Nie widać szczytu, jedynie jasne punkciki ludzi wspinających się przed nami.
 
O szóstej rano siedzę po turecku na drewnianej ławce, 1717 metrów w chmurach, przede mną kilka bezdomnych psów, czekają żebym podzieliła się moją kanapką z bananem i jajkiem. Wiatr wieje mi po plecach, nie wiem czy lepiej zostać w kompletnie mokrej bluzie, czy lepiej ją zdjąć. Sofia chodzi z miejsca na miejsce.
 
Niebo zmienia kolory, płynnie przechodzi z jednego odcienia fioletu na inny. Nieskończona ilość różu.
Prawie płaczę ogrzewając sobie ręce jajkiem ugotowanym w wulkanicznej parze. Broda trzęsie się z zimna, nie mogę utrzymać aparatu, zdjęcia robię telefonem.
 
Po godzinie jest po wszystkim. Chmury znikają, wychodzi słońce.
 
Człowiek patrzy na wszystko na dole i myśli, że może w życiu zrobić wszystko. 
Nawet wyruszyć w drogę powrotną.















Karolina Ramos

Born in 1994 in Poland. Constantly spending money on traveling.

8 komentarzy:

  1. Aż sama się poczułam jakbym wchodziła na wulkan! Podziwiam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. no wreszcie! tylko może nie każ nam czekać znowu dwa i pól miesiąca na post ;)
    pięknie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. powinno iść teraz szybciej, bo posegregowałam zdjęcia ;)

      Usuń
  3. widoki super! ale kurde, chyba bym tam nie weszła w środku nocy...

    OdpowiedzUsuń
  4. jakie zazzzdro, przepiękne zdjęcia!!

    OdpowiedzUsuń
  5. co to za piękny wpis, jezu.

    OdpowiedzUsuń
  6. a, zajrzałam sobie do Ciebie, żeby odświezyć posty z indonezji, skoro już tam byłam - i proszę, jakie znajome widoki ;) ale tej lawy to nie mieliśmy pakiecie, strasznie Ci zazdroszczę! lawy jeszcze nigdy nie widziałam. jedna z tzw. rzeczy do zrobienia przed śmiercią.

    OdpowiedzUsuń