Let the break begin.

O szóstej już nie śpię. Ledwo zasuwam plecak, wpakowuje do torby wszystko co mam w lodówce. Jogurt, dwie bułki i ponad kilogram marchewek. Będziemy je jeść przez całą drogę pociągiem. Musiałam zabrać je ze sobą, bo w innym przypadku po moim powrocie byłyby już do wyrzucenia, a kto jak kto, ale ja wyrzucać jedzenia nie lubię.

Znowu jestem na wagarach. Cieszę się jak głupia.

Stacja numer dwa. Przesiadka numer jeden. Spotykamy dwójkę znajomych od nas z uniwersytetu, którzy również wybierają się na północ Australii wynajętym samochodem, korzystając z dobrodziejstwa jakim są relocation cars.

Stacja numer trzy. Przesiadka numer dwa. Ostatnia prosta. Pociąg sunie wolno po szynach, śmiejemy się, że jedzie tak wolno, żeby ludzie nie narzekali, że trzeba płacić ponad dziesięć dolarów za trzy kilometry.

Jesteśmy na lotnisku. Przerwa na kanapki w subway, przy okazji wpadam na koleżankę z Niemiec, która też leci do Cairns. Świat jest mały. Dochodzę do tego wniosku kiedy w końcu po ponad godzinie opóźnienia stoję w kolejce do wejścia do samolotu i wpadam na kolejną znajomą osobę.

Samolot podchodzi do lądowania. Wybijam palcami metodycznie rytm piosenki na stoliku przede mną. Dotykamy płyty lotniska. Nigdy nie wiem czego się spodziewać, czy będzie łagodne podejście i nic nie poczuję, czy też mocno łupniemy o beton.

Wychodzimy. Powietrze jest tak gorące, że wszystkie napakowane kilogramy do plecaka stają się jakby bardziej odczuwalne. A oddychanie nie jest już tak oczywiste jak było na Susnhine Coast - jest bardzo wilgotno, na lotnisku wita nas wielkie zdjęcie lasu tropikalnego i pustka. Wszyscy gdzieś się rozpierzchli, stoimy pośrodku pustej sali przylotów i zastanawiamy się jak dostać się do centrum. Automatycznie założyliśmy, że Cairns jest dużym miastem i na pewno będzie jakiś autobus jadący z lotniska. Otóż nie ma. Peszek.

W końcu docieramy do hostelu. Czuję tylko strużkę potu spływającą mi po plecach, jest mi wszystko jedno które łóżko dostanie mi się w przydziale.

Obiad w Domino's. Pudełko pizzy dla każdego. Jest grubo po osiemnastej, nadal jest jasno, nadal gorąco. Idąc pustymi ulicami mam wrażenie, że znowu jestem w Stanach. Wielkie samochody, brak chodników, brak żywej duszy.

Życie zaczyna się po zmroku. Przemierzam ciemną ulicę z aparatem na szyi, przede mną jest prawie pusty basen, woda nadal ciepła. Dookoła milion takich jak ja. Cairns to miasto backpacersów o czym szybko się przekonuję. Nie ma tam też nic do roboty - o tym też szybko się przekonuję.

Powrót do hostelu. Jestem tak zmęczona, że nie mam siły nawet iść spać. Siedzę więc przy recepcji na drewnianym stoliku i czytam najbardziej bzdurne gazety świata leżące tuż obok. I przy okazji planujemy co będziemy robić dalej - wszystko, byle nie zostać w Cairns. Miasta są z natury nudne i podobne do siebie, a to pobija już wszelkie rekordy.




























Karolina Ramos

Born in 1994 in Poland. Constantly spending money on traveling.

1 komentarz:

  1. Cairns na Twoich zdjęciach wcale nie wygląda, aż tak nudno :)

    A o tym, że świat jest mały sama wielokrotnie się już przekonałam np. w Sztokholmie udało mi się przypadkowo spotkać dziewczynę, którą dwa lata wcześniej poznałam w Barcelonie, podczas pobytu w Rzymie spotkałam sąsiadów z bloku, a w czasie wakacji w Chorwacji - dziadków mojej koleżanki :)

    OdpowiedzUsuń