48h poza Cairns

Nic nie przeraża mnie tak bardzo, jak świadomość, że pewnego dnia obudzę się rano i zdam sobie sprawę, że zmarnowałam życie. 
Nasz pobyt w Cairns ku mojemu niezadowoleniu aspirował do uznania go za marnowania życia.
Zabijanie czasu przy basenie, pocąc się w słońcu, które grzało od godziny dziewiątej tak niemiłosiernie, że człowiek nie wiedział co ma ze sobą zrobić - czy lepiej siedzieć w wodzie, czy w cieniu. Takie dylematy nie były naszym marzeniem. A przynajmniej nie moim. Kilkanaście godzin było torturą, chodziłam dookoła miasta, z jednej plamy cienia do drugiej, co jakiś czas unosząc w górę aparat ważący zdecydowanie zbyt dużo by zrobić kolejne beznadziejne zdjęcie. To wszystko przerywane westchnięciami człowieka zrezygnowanego.
Upał sprawiał, że nie dało się nic jeść, a jak człowiek jadł, to były to bułki zanurzane w płynnej wręcz nutelli, która (jak my wszyscy) nie radziła sobie ze zbyt wysoką temperaturą.

_______________________________

Wieczorem robi się na tyle chłodniej, że jesteśmy w stanie zrobić sobie gorący obiad. Uruchamia się alarm przeciwpożarowy. W nocy za to nie można się spać. Jedna noga przykryta, druga na wierzchu prześcieradła, które służy jako koc, włączona klimatyzacja, niezamykające się okno i zbyt głośna muzyka docierająca znad hostelowego basenu. Neunundneunzig Luftballons. I plusk. Ktoś wpadł do wody. 
Nad ranem za to gęsia skórka i drżenie brody, staram się opuścić hostelowy pokój robiąc jak najmniej hałasu, ale oczywiście mi się to nie udaje. Budzę śpiącego chłopaka na sąsiednim łóżku, przepraszam szeptem i zrzucam na podłogę z wielkim hukiem butelkę wody mineralnej. Przepraszam raz jeszcze wspinając się na wyżyny uprzejmości i wychodzę. Cicho.
Opuszczamy Cairns, byliśmy tam półtora dnia jak dla mnie o jeden dzień za dużo.
W planie las deszczowy, tropienie krokodyli, australijskie wsie. Setki kilometrów nadal przed nami, jeszcze nie wiemy jak ciężko będzie po drodze, ja jeszcze jestem w pełni sił i zdrowia. Mijamy kolejne pustkowia aż w końcu docieramy nad rzekę, ładujemy się na łodkę i przez kolejną godzinę wpatrujemy się jak sroka w gnat w prawie nieruchomą taflę rzeki. Krokodyli nie zauważamy, za to na łódce atakuje wielkie pająk. Po zgnieceniu go butem nadal się rusza. Och Australio. 

Zjadłam cały zapas ciastek, trzeba kupić kolejne, ale zanim to nastąpi spacer po lesie deszczowym i degustacja mrówek, które parzą w język kiedy się je połyka. Zdecydowanie za gorąco na rozmowę. Milczymy sobie zgodnie jadąc ku Cape Tribulation. Jedno z najpiękniejszych miejsc jakie wiedziałam w życiu. Nie wiem czy najpierw mam pobiec w stronę oceanu czy w stronę dżungli, która rośnie tuż przy plaży. Stoję więc jak słup soli i śmieję się w głos, Mario również stoi i również się śmieje. Marbella patrzy na nas jak na wariatów. 
Potem więcej jezior, więcej wodospadów, wszystko przerywane jedzeniem kanapek z nutellą i bananami. I wzruszenia ze szczęścia, bo aż ciężko uwierzyć jak piękna jest Australia. Słuchanie muzyki i gapienie się przez okno w czasie drogi wzdłuż oceanu tylko wzmaga odczucie, że to nie dzieje się naprawdę.
Wracamy do Cairns po zmroku, pakujemy rzeczy i opuszczamy miasto definitywnie, nie chcę tu już wracać. Przed nami droga do Airlie Beach. 













































Karolina Ramos

Born in 1994 in Poland. Constantly spending money on traveling.

3 komentarze:

  1. Przejrzałam bloga. Jest ciekawy, a zdjęcia są bardzo ładne. Nie poddawaj się w pisaniu :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Raz nieznajomy Australijczyk w hostelu w Bukareszcie powiedział mi że nie rozumie mojego narzekania na tutejsze gorąco - bo dla niego temperatura i słońce było takie normalne, przeciętne ... a ja przechodziłam na wyższą fazę skraplania. Patrzę na Twoje zdjęcia i widzę teraz dlaczego, dla niego bukaresztańskie słońce było w zasadzie zimne. Piękne zdjęcia :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. haha ja po pobycie w Indonezji już nawet nie narzekam na Australie ;)

      Usuń