Pierwszy dzień na Fraser Island

Zamknęłam oczy. Słońce świeciło tak mocno, że nie mogłam śledzić wzrokiem rozmazujących się krajobrazów za oknem. Właściwie to nie było nawet co śledzić - wszędzie ten australijski busz. I góry. Oparłam głowę o szybę i nawet nie wiem kiedy minęły dwie godziny. Mario który siedział obok mnie wbił mi palec w plecy i zmusił do tego, żebym powróciła do rzeczywistości. Był postój na toaletę. Najbardziej prozaiczna czynność świata. Posłusznie wysiadam i przez pierwsze sekundy nic nie widzę. Kiedy w końcu moje źrenica przystosowują się do zaskakująco dużej ilości światła - zamieram w bezruchu. Chyba nigdy się nie przyzwyczaję.



Następnie droga mija na rozmowach z nowo poznanymi osobami. Wszyscy jedzemy w tym samym kierunku. Stojąc na promie wiatr wieje tak mocno, że ciężko jest cokolwiek usłyszeć. Krzyczę i śmieję się jednocześnie. Ktoś zobaczył delfina, ktoś rekina, nie wiem w którą stronę odwracać głowę, na dodatek w dłoni trzymam ciągle gruszkę, którą od kilkunastu minut staram się zjeść, ale nie mogę, ponieważ ciągle się śmieję. Sok spływa po całej długości ramienia, cała się lepię, ale już chwilę później będę mogła zanurzyć dłoń w oceanie, więc nie martwi mnie to szczególnie.
Właściwie to nic mnie nie martwi. Wszystkie zmartwienia świata zrobiły się nagle wyblakłe i straciły swoje kształty. Jedynym utrapieniem są wszechobecne pająki "funnel spider". Jedno ugryzienie i już po wszystkim, można się pożegnać z dalszą egzystencją. Cóż za niefart.  Ale nawet te pająki nie potrafią mi zepsuć humoru. Przede mną maluje się coraz bardziej wyraźnie brzeg wyspy, biały piasek i korony drzew w oddali.


Wreszcie byłam tam gdzie moje myśli. Kilka miesięcy temu chodziłam na zajęcia, ludzie robili notatki, rozmawiali ze sobą i funkcjonowali - ja byłam wtedy na plażach w Australii. Słońce czuć było na ramionach, wiatr był chłodny i sprawiał, że dostawałam gęsiej skórki. Były też kraby, a dookoła pusto.
Teraz naprawdę tam stałam, wszystko było naprawdę. Ciągle nie wierzyłam. Patrzyłam na wszystko zachłannie, nie chciałam nic przegapić, musiałam zapamiętać każdy kamyk, wszystkie te ziarenka piasku, szum drzew i widok plaży w oddali. Trochę zamglony, ale tak bardzo wyraźny. Zapamiętać, żeby zawsze wiedzieć, że na świecie są takie miejsca i móc przywołać do siebie ten obraz, kiedy tylko będę chciała. Mój największy skarb to te wszystkie obrazy, trzymam je sobie w głowie na różne okazje, pomagają mi kiedy jadę autobusem i za oknem jest tak brzydko, że człowiek ma ochotę się rozpłakać ze złości, że tak musi być. Gromadzę je i potem uśmiecham się do siebie, a ludzie dziwnie na mnie patrzą. Och, jak oni nic nie wiedzą! Nie mają nawet pojęcia, dlaczego się uśmiecham! Ciężkie są czasy dla marzycieli.
***
Dojeżdżamy do Dili Village. Wysiadam z busa, przechodzę przez gigantyczne ogrodzenie, które ma zapewnić mi bezpieczeństwo w nocy. Ktoś zauważa, że węże z łatwością się tu i tak dostaną. Kiwam głową, ale jakoś mnie to nie martwi. W głowie kręci się od zapachu trawy i świeżego powietrza. Kieruję się z Brittą do naszej kabiny, dostajemy breloczek z dwoma kluczami, które między siebie rozdzielamy i rzucamy rzeczy na łóżka. Kabina jest klaustrofobicznie mała, dwa łóżka blisko siebie i jedno krzesło obok drzwi. Śmieję się z tego krzesła, nie wiem po co ktoś miałby je tu postawić. Britta stara się zachować powagę, ale po chwili kapituluje i śmieje się razem ze mną jednocześnie oblekając kołdrę w poszewkę. Czas przebrać się w kostiumy kąpielowe, zjeść coś i wyjść odkrywać wyspę. Na werandzie poznaję resztę osób, które są w tym czasie na wyspie w Dili Village. Siadamy razem, jemy kanapki z chleba tostowego, ale nawet ten tragiczny chleb i szynka z supermarketu nie psują mi nastroju. Warto poświęcić zbilansowane, smaczne posiłki po to, żeby chwilę później stanąć oko w oko z psem dingo. O tych psach pierwszy raz usłyszałam w V klasie na przyrodzie, kiedy grając w państwa miasta musieliśmy podać zwierzę na "d". Nazwa wydała mi się śmieszna i zapamiętałam tego dziwnego psa, który żyje gdzieś w odległych rejonach na drugiej półkuli. Teraz, kiedy widzę błysk w jego oku jakoś nie jest mi do śmiechu. Obok mnie stoi jednak kilka innych osób, pies nas mija obojętnie i biegnie gdzieś wzdłuż plaży, po to tylko, żeby rozpłynąć się w oddali. Czas na dalszą drogę wzdłuż plaży, ładujemy się do małego busika i suniemy brzegiem za oknami widząc falujący ocean. Wtedy Mario zauważa wieloryba. Jakaś pani wyjaśnia, że jest ich tu teraz bardzo dużo, płyną one z południa, mijając Sydney i Brisbane, a teraz są właśnie obok Fraser Island. Docelowo płyną jeszcze bardziej w stronę północnej Australii, ponieważ jest teraz czas w którym będą rodzić się małe wieloryby. Płetwa migocze w oddali, znika pod powierzchnią i znowu się pojawia. Nierealność. Gdyby ktoś mi powiedział kilka tygodni temu, że zobaczę wieloryby - nie uwierzyłabym. W głowie panuje zamęt, a w sercu dzika radość.

Docieramy na kolejne miejsce.
Wrak statku S.S. Maheno leżący na plaży niedaleko Eli Creek wygooglowałam siedząc w domu w Polsce i nudząc się niemiłosiernie. Padał deszcz, a ja snułam się przez cały dzień w piżamie i nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Znowu moje myśli były gdzie indziej. Gapiłam się tępo w monitor i zaczęłam szukać miejsc, które chciałabym odwiedzić na wyspie Fraser. Nie miałam jeszcze nawet biletu do Australii, cały wyjazd był jedną wielką niewiadomą i wiedziałam, że nie powinnam zaglądać do internetu, bo gdyby nie udało mi się wyjechać, to nie mogłabym się pozbierać mając świadomość co mnie ominęło. Tak trafiłam na informację o statku, który został zbudowany w Szkocji a w czasie I wojny światowej służył za szpital na wodzie. Został potem sprzedany do Japonii i pewnego dnia płynąc sobie po oceanie natknął się na cyklon, który kompletnie go pochłoną, przeżuł i wypluł na brzeg wyspy Fraser, po której to właśnie chodziłam i nie dowierzałam. Konfrontacja wyobrażenie i rzeczywistość. Wybiegam z samochodu i w dzikim tempie przemierzam szeroką plażę, aby jak najszybciej dotknąć wrak statku. Szkielet całkowicie pokryty rdzą służy za kryjówkę ptaków, których jest pełno. Skradam się, żeby zrobić zdjęcie, ale ptak mnie zauważa i ucieka.



Ostatnie spojrzenie na statek, pewnie już go nigdy nie zobaczę na żywo. Czas na Eli Creek. Woda jest tak ciepła, że aż szkoda iść wzdłuż brzegu. Chwilę wcześniej widzieliśmy sporo węży wodnych, ale wydają się być raczej niegroźne - na widok człowieka uciekają, dlatego też wskakuję do strumienia i brodzę w wodzie. W pewnym momencie piach pod stopami się obsuwa i wpadam w dosyć sporą dziurę - nie ma innej opcji, jeśli chcemy iść pod prąd, trzeba zdjąć ubrania, bo strumień jest coraz głębszy. Całą drogę pokonujemy w piętnaście minut, tylko po to, żeby dojść do jeziora z którego wypływa Eli Creek. Słońce odbija się w tafli wody, piasek jest tak drobny, że ciężko się z niego otrzepać, więc szybko się poddajemy i po prostu akceptujemy ten smutny fakt, że już na zawsze w naszych kieszeniach pozostaną małe ziarenka białego piasku z największej piaszczystej wyspy świata.


Obok jeziora znajduje się mały podest, który prowadzi na kładkę biegnącą między drzewami. Biegnę boso jak szalona, ponieważ deski nagrzane są do szaleńczo wysokiej temperatury i koszmarnie parzą. Z temperatury wydają się być jednak siedzące wszędzie jaszczurki. Wygrzewają się na deskach, a kiedy tylko mnie zauważają - znikają w popłochu w trawie.
Dookoła masa palm, przez gałęzie drzew przebija niebo i falujący ocean. Milion odcieni niebieskiego i zielonego, nie potrafię nawet ich nazwać, każdy wydaje się być idealny.



Zanim wrócę do Dili Village, gdzie mieszkam przez pobyt na wyspie udaję się jeszcze do toalety zbudowanej pośrodku niczego. Wchodzę, zamykam drzwi i mój wzrok pada kilka centymetrów poniżej klamki, gdzie rezyduje piękny, dostojny pająk wielkości mojej rozłożonej dłoni. Jestem pewna, że gdybym próbowała go zgnieść butem, to słyszałabym trzask łamanych odnóży. Jego pancerz wydaje się być twardy, a pająk nie jest mną zainteresowany. W ostatniej chwili udaje mi się zrobić zdjęcie, po czym znika mi z pola widzenia.



Wracamy do Dili Village. W Australii panuje zima, ciemno robi się po godzine osiemnastej. Kiedy docieramy z Brittą do naszej kabiny, na zewnątrz jest szarawo. 


 Zostawiamy nasze plecaki, przebieramy się w cieplejsze ubrania i ubieramy zabudowane buty. Chodzenie w japonkach po trawie w ciemnościach nie byłoby dobrym pomysłem. Wszędzie czają się węże i pająki, a żadna z nas nie chce ryzykować ugryzienia.
Jemy po wielkim steku, trochę warzyw, wszystko przygotowane na miejscu przez właścicielkę kabin. Przy stole spotykam też trzech profesorów z University of the Sunshine Coast. Wyspa jest placówką badawczą mojego uniwersytetu, znajduje się tu unikalna flora i fauna, wszystko jest nienaruszone przez człowieka - na wyspie panuje limit używanych samochodów. Są też duże ograniczenia jeśli chodzi o życie na wyspie i poruszanie się po niej - nie wolno ingerować w środowisko.
Po kolacji czas na deser, a po deserze idziemy do wspólnej kuchni, gdzie Chris, profesor zajmujący się pająkami i wężami wyświetla na ścianie prezentację dotyczącą wszystkich niebezpiecznych gatunków urzędujących na wyspie. Prezentacja trwa ponad godzinę, używamy do tego starego projektora i gasimy światło. Jedynie lampa na werandzie przyciąga do siebie liczne ćmy. 



Kiedy idziemy z Brittą do naszej kabiny, wyciągam klucz i próbuję otworzyć drzwi - nieudolnie. Klucz wydaje się pasować, ale nie da rady go przekręcić. Obok mieszka Dirk z którym przyjechałam na wyspę - próbuje nam pomóc, ale też nie daje rady. Wołamy Chrisa, który zaczyna się z nas śmiać - okazało się, że dostałyśmy dwa klucze nie dlatego, że jest nas dwie w kabinie, ale dlatego, że jeden klucz pasuje do drzwi od kabiny, a drugi jest kluczem od prysznica w innym budynku. Właściwy klucz zatrzasnęłyśmy wewnątrz. Jest już za późno, żeby dostać zapasowy, ponieważ właścicielka od dawna śpi. Pożyczamy więc z Brittą śpiwory i udajemy się do kabiny, która służy za schowek - drzwi się nie domykają, więc w nocy jest dosyć chłodno, ale dużo bardziej martwią nas wszechobecne pająki i węże. Zasypiam jednak dosyć szybko, szczelnie owinięta śpiworem, ale i tak budzę się kilka razy w nocy - jest koszmarnie chłodno, a na dodatek ocean szumi tak głośno, że mam wrażenie, iż panuje wielka wichura. 

Karolina Ramos

Born in 1994 in Poland. Constantly spending money on traveling.

22 komentarze:

  1. ahhh rozmarzylam sie... cudownie.. tylko... ten pajak OMG ;))) hehehe

    OdpowiedzUsuń
  2. Ciężkie są czasy dla marzycieli.<3 jej tak pięknie i dokładnie wszystko opisałaś, że czuje jakbym tam była! ale nie byłam i baaardzo Ci zazdroszczę..

    OdpowiedzUsuń
  3. niesamowite... czekam na więcej..
    a zdjęcia takie klimatyczne! podobają mi się bardzo :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Jak Ciebie czytam to słyszę szum oceanu, czuję chłodne nocne powietrze, mokre stopy, dotykam wraku, widzę wieloryby. Dzięki że zajrzałaś do mnie i pozwoliłaś mi odkryć Twój blog. Niesamowite doznania :-)

    OdpowiedzUsuń
  5. Po pierwsze - wow, gdzie Ty się teraz bujasz :D gratuluję odwagi i podziwiam! Po drugie - miło było zobaczyć, że zostawiłaś komentarz u mnie, szczególnie, że 'znam' Cię już od czasów... no chyba Nowego Jorku albo odrobinkę późniejszych. Powodzenia we wszystkim!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. o kurczę, Nowy Jork to już prehistoria hahaha :D

      Usuń
  6. Też chcę :) Bardzo ładnie tam jest <3

    OdpowiedzUsuń
  7. Australia byla planemna nasz honeymoon, ale przez te pajaki, chyba tam dlugo moja stopa nie postanie. Fajne zdjecia :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale ja sie ich strasznie boje/brzydze. brrr okropienstwo ;)

      Usuń
  8. chciałabym się przenieść do tej magicznej wyspy z Twoich zdjęć. i odpoczywać beztrosko

    OdpowiedzUsuń
  9. Obezwładniająco piękne miejsca!

    A co do wina - czerwone czy białe, wybieraj słodkie ;)

    OdpowiedzUsuń
  10. Jaka magia na zdjęciach, to wygląda jak zupełnie inny świat! Oczywiście ja, jako osoba niezwykle strachliwa, zapewne nie czułabym się tam najlepiej przez te wszystkie niebezpieczne pająki, ale zdjęcia pooglądać mogę i pozachwycać się też mogę ;)
    Ładną mają tam tę zimę ;)

    OdpowiedzUsuń
  11. uh,,, my mojej wielkiej odrazie do pajaków i węzy.. chyba nigdy nie skuszę sie na wycieczkę do Australii.. umarłabym .. na zawał.. jak nic.. a tak poza tym piekne widoki i fajnie piszesz :)

    OdpowiedzUsuń
  12. o jacie, ale pięknie! niesamowite miejsce!!!!!

    OdpowiedzUsuń
  13. Cudowne miejsca uchwyciłaś na zdjęciach ,a pierwsze jest po prostu mistrzowskie,pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  14. Naprawdę, naprawdę bym Ci zazdrościła. Ale jak tylko myślę o pająkach to... cieszę się z Twojego szczęścia, ale nie oczekuj, ze wpadnę Cię odwiedzić.. ;)

    OdpowiedzUsuń
  15. Cudowne zdjęcia mogły choć na chwilę przenieść mnie w to niezwykłe miejsce :)
    Zapraszam ♥

    OdpowiedzUsuń
  16. Ale tam pieknie.. zazdroszczę :) Te zdjęcia robią swoją..oglądając je można sie przenieść :)
    Pozdrawiam! ;)

    OdpowiedzUsuń
  17. Piękne zdjęcia i świetny tekst :)
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  18. Podziwiam zdjęcia- zazdroszczę wakacji! :)

    OdpowiedzUsuń