Zimno, zimniej, CHORWACJA!

Czasem mam wrażenie, że ja żyję dla emocji. Tych skrajnych; albo kompletna rozpacz, albo czysta euforia. Nie lubię półśrodków w emocjach, tak samo jak nie lubię półśrodków w życiu.
Dlatego jestem zachwycona kiedy dużo się dzieje, gdy jedno nieprzewidziane wydarzenie goni drugie, tak szybko, że nie mam czasu nawet przeanalizować tego co się dopiero stało. Wolę to, niż kompletną nudę i stagnację.

Taka właśnie była wyprawa na Bałkany. Pełna wrażeń. Nawet te wszystkie negatywne rzeczy w postaci zamarzania w namiocie, lodowatego prysznica są naprawdę niczym, a nawet pokuszę się o stwierdzenie, że dzięki temu było fajniej. Bo dla mnie jest fajnie, jak muszę iść kilka kilometrów w pełnym słońcu, jak słońce grzeje tak mocno, że nie można spojrzeć w górę, albo wtedy, kiedy nie mogę otworzyć zamka namiotu bo najprościej w świecie zamarzł. W lecie. W Chorwacji.

I dziś właśnie postanowiłam odświeżyć sobie coraz bardziej blaknące wydarzenia z Chorwacji, kraju w którym był co drugi Polak na wczasach, bo jest tam taniej niż nad Bałtykiem, a i pogoda zazwyczaj lepsza.
Jeśli chodzi o mnie - był to mój pierwszy raz w Chorwacji, no i cóż, muszę przyznać - jest całkiem ładna, ale są według mnie miejsca ciekawsze, mniej turystyczne, a także bardziej bogate jeśli chodzi o odmienną kulturę od naszej polskiej. Wcześniej dawałam zdjęcia z Dubrownika, jednak tak naprawdę, zanim do Dubrownika dotarliśmy, spędziliśmy dwie noce w innych miejscach w Chorwacji.
Zacznę jednak od początku, czyli od momentu, w którym do Chorwacji dotarliśmy.

W momencie kiedy przekraczaliśmy granicę słowacko - chorwacką, pan celnik z poważną miną zadał nam pytanie "Do you have anything to declare?", na co my oczywiście odrzekliśmy zgodnie z prawdą, że nie. W odpowiedzi on popatrzył na nas podejrzliwie i zadał drugie pytanie "Are you sure?". Byliśmy sure, dlatego uzyskaliśmy wstęp do Chorwacji, gdzie to najpierw udaliśmy się na plażę (zaskoczenie numer 1), a następnie do Lidla (sponsor wyprawy, wszystkie zakupy w Lidlu!), po czym rozpoczęło się szukanie miejsca na nocleg.

Ciężko  szło, dlatego jechaliśmy w stronę Jezior Plitwickich, ciągle w górę i w górę. Aż dojechaliśmy na wrzosowisko.





wrzosowisko w chorwacji

W czasie kiedy razem z Olą uwalniałyśmy pokłady artyzmu drzemiące w naszych wnętrzach, mgła, która wcześniej była hen, hen daleko, zbliżała się do nas coraz bardziej.
Kiedy człowiek się rozejrzał dookoła, miał wrażenie, że jest to jakaś szara, płynna materia, która to błyszczy się, rozciąga, wznosi, opada, po czym znowu wznosi i zbiega. Aż w końcu rozlała się po całym wrzosowisku i już nie wiadomo było, gdzie się kończy, a gdzie zaczyna.

mgła zima w chorwacji
mgła w chorwacji

Było bardzo zimno, jak na Chorwację. O godzinie 19 siedziałam przy ognisku w trzech warstwach bluzek, kurtce, owinięta kocem polarowym i piłam gorącą zupkę z proszku, dziękując w duchu temu, kto wynalazł Knorra.

ognisko chorwacja


Jednak najlepsze miało dopiero nadejść.

Po zakończeniu konsumpcji rozgrzewających napojów i zjedzeniu wszystkich bułek, gdzieś w okolicach godziny trzeciej, postanowiliśmy położyć się w namiocie.
O losie. Przebranie się nie należało do najprostszych, ponieważ co rusz szczękałam zębami i w międzyczasie zgubiłam latarkę. Jednak dzielnie dałyśmy sobie radę razem z Olą i chwilę później leżałyśmy grzecznie w naszych śpiworkach, opatulone w miliard warstw (miałam na sobie PIĘĆ par skarpetek). Było ciemno i głucho. Aż nagle usłyszałam wycie i hukanie sów. Powiedziałam to Oli, przez co ona również zaczęła słuchać uważniej. Nie wiem co to było, ale był to moment, kiedy było mi już wszystko jedno, nie mogłam wstać i sprawdzić co to za zwierz, ponieważ byłam zajęta zamarzaniem. Stwierdziłyśmy, że trudno, najwyżej coś nas pożre (ja oczywiście bardziej się tym stresowałam), ale żadna z nas nie wychodzi na zewnątrz. No i zasnęłyśmy.  Stan ten jednak uległ nagłej zmianie, jakieś dwie godziny później, kiedy obudziłam się zziębnięta tak bardzo, że miałam łzy w oczach. Chciałam podzielić się moją traumą z Olą i wyrzuciłam z siebie kilka przekleństw, mniej-więcej wyrażających to, jak bardzo jest zimno.
Ola jednak mi nie odpowiedziała. Odwróciłam się na drugi bok, żeby ją obudzić i podzielić się moją osobistą tragedią, jednak, jak się okazało, Oli nie było. Ani jej śpiworu. Zostawiła mnie w namiocie, wychodząc gdzieś w środku nocy, kiedy ja sobie smacznie spałam. Szczękając zębami tak bardzo, że aż bałam się, że szczęka wypadnie mi z zawiasów (serio, to nie jest żart), rozsunęłam śpiwór, wymacałam ręką latarkę i postanowiłam udać się na poszukiwanie Olki. Niestety, mój plan napotkał na pewną przeszkodę już na samym wstępie.
Otóż, moi drodzy - nie mogłam rozsunąć namiotu. Zamek zamarzł na amen. Chwilę się z nim siłowałam, jednak moje skostniałe dłonie nie ułatwiały mi tego zadania. Wróciłam więc do swojego śpiwora (który był nota bene lodowaty), po drodze wyciągając z plecaka wszystkie rzeczy jakie nawinęły mi się w ręce. Ostatecznie leżałam w śpiworze naciągniętym na twarz, w pozycji embrionalnej, mając na sobie milion warstw ubrań, otulając się kocem, ręcznikiem i kurtką. W dwóch parach spodni dresowych. Leżałam tak chwilę, trzęsąc się jak galareta, aż stwierdziłam, że nie mogę już tak leżeć, trzeba się rozgrzać. Siadłam więc. Nie było lepiej. Znowu się położyłam. Tragedia. Sprawdziłam godzinę na telefonie. Piąta piętnaście.  Jęknęłam. Jak ja wytrzymam do rana w tym namiocie?
Szczerze mówiąc, nie wiem co było dalej. Udało mi się zasnąć na chwilę, po czym kiedy się obudziłam było już szarawo. Wiem, bo w końcu otworzyłam namiot.
Kiedy już udało mi się z niego wyjść, okazało się, że Ola tak bardzo zmarzła w nocy, że stwierdziła, że czas wyjść z namiotu, bo na zewnątrz jest zapewne tak samo zimno. A może cieplej. Siadła sobie ona obok wygasłego już prawie ogniska i tak drzemała do rana.
Była to zdecydowanie najzimniejsza noc mojego życia - ale wtedy jeszcze nie wiedziałam co się będzie działo na Słowacji.

Poranek za to był iście wyborny, człowiek mógł zjeść zupkę zalaną wrzątkiem, pohasać po wrzosowisku, rozgrzać się robiąc zdjęcia i ogólnie pozachwycać jak to jest wspaniale, jak nie jest zimno.



Noc ta jednak dała się we znaki większości z nas, Theraflu poszło w ruch, tak samo jak tabletki Gripex. No i resztę dnia, w czasie zwiedzania Jezior Plitwickich chodziliśmy ubrani w grubych kurtkach, spodniach i butach - mimo tego, że inni zwiedzający byli raczej rozebrani, niż ubrani, my byliśmy tak zmarznięci, że nie dało rady zdjąć kurtki przez pierwsze kilka godzin.


Karolina Ramos

Born in 1994 in Poland. Constantly spending money on traveling.

4 komentarze:

  1. ZImno, nie zimno - pięknie. Aż mi przypomniałaś wiele moich poranków, kiedy budziłam się w namiocie zziębnięta, ze wszystkimi ubraniami z plecaka na sobie, ze śpiworem nasuniętym na twarz... i jeszcze niesamowity ból pleców od leżenia na zimnej karimacie. Bajka :) Ale są rzeczy ważne i ważniejsze. Jestem młoda, mogę przechodzić przez takie rzeczy ;) A wrzosowisko - przepiękne! Marzy mi się Chorwacja, może w tym roku się w końcu uda :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Co do pierwszego akapitu, mam dokladnie tak samo.

    OdpowiedzUsuń